Recenzja: Targi Gier Planszowych Spiel w Essen, edycja 2017
Chciałem zacząć od przeprosin i to podwójnych. Aktualizacje na blogu w ostatnich czasach były dość rzadkie, a do tego recenzje dwóch wydarzeń – Essen i Battlequesta – pojawiają się dłuższy czas po terminie. Tym niemniej mam nadzieję, że będą dla Was ciekawe i pozwolą rozeznać się w tym, czy na takie imprezy warto się wybrać.
Do Essen wybieraliśmy się wstępnie na trzy dni, czwartek-sobota, niestety złośliwość rzeczy martwych i linii lotniczych sprawiła, że w efekcie mieliśmy tylko dwa pełne dni targów – piątek i sobotę. Tym niemniej mieliśmy okazję przetestować sporo gier i obejrzeć jeszcze więcej.
Podstawowa rzecz, którą trzeba powiedzieć o targach Essen – są OGROMNE. Gdy kilka miesięcy później byłem na Comicon Warsaw, w porównaniu z Essen wydawał się być malutki. Cztery wielkie hangary wypełnione grami, ogromne rzesze ludzi. Warto się było wybrać tylko by to zobaczyć i zdać sobie sprawę z popularności, wręcz masowości planszówek.
To powiedziawszy, było, cóż, głośno. Bardzo głośno. Dla osób alergicznych na tłumy, Essen może być potężnie wyczerpujące.
Samo obejście targów, tak by zajarzyć co jest na jakim stoisku i gdzie warto wrócić by w coś zagrać zajęło nam około połowy pierwszego dnia. Na szczęście baza gastronomiczna na miejscu jest całkiem przyzwoita. (Ciekawostka – w sobotę ceny były o ok. 20% wyższe.) Można przyzwoicie zjeść, a nawet wypić sensowną (lub podłą – co kto woli) kawę. A był to piątek, dzień dość luźny. Prawdziwe tłumy pojawiły się w sobotę i naprawdę czasem nie było gdzie stopy postawić.
Nie będę się oczywiście podejmował pełnej recenzji, ale chętnie napiszę po kilka zdań o grach, w które udało nam się zagrać. Nie udało nam się załapać wszystkich tytułów, które byśmy chcieli. Czasem brakowało czasu, czasem stanowisk w które dałoby się zagrać, kilka tytułów wymagało też zbyt dużej ilości graczy w stosunku do tego co akurat mieliśmy… Ale co pograliśmy, to nasze ;)
Magic Maze – pierwsza gra, którą sprawdziliśmy. Nie kupiliśmy jej w zasadzie dlatego, że zaraz miała być polska edycja. (Już jest, będzie też pewnie niedługo recenzja). Bardzo przyjemna gra kooperacyjna, rozgrywana w dużej mierze w milczeniu. Jej urok polega na tym, że sterując grupą postaci, gracze nie kierują kimś konkretnym, ale odpowiadają za jeden z możliwych kierunków ruchu – co zdecydowanie zmienia dynamikę! Jeśli dodać do tego ograniczenie możliwości komunikacji (mówić można tylko w określonych punktach, w innym przypadku mamy tylko pionek „zrób coś!”), gra robi się bardzo ciekawa.
Pancake – wygląd zwracał uwagę, ale gra to po prostu wariant Memory, gry w zapamiętywanie odwróconych kafelków. Zdecydowanie rozczarowanie. Patrzysz na naleśniki na patelni, podrzucasz patelnie, odkrywasz naleśniki i patrzysz czy pasują do tego za co punktujesz. Może jako gra dla dzieci, choć nawet wtedy, raczej nie.
Necromunda – jako gracz w klasyczną Necromundę, z przyjemnością wziąłem udział w demonstracji Games Workshop. Gra się tak jak kiedyś, co jest fajne i przyjemne, choć nie jestem pewien, czy w porównaniu ze współczesnymi grami wciąż tak atrakcyjnie. Było miło, było brutalnie i szybko, było wiele zabawy, choć zabawy dość prostackiej. Nostalgia mówi mi, by Necromundę kupić. Racjonalizm przypomina, że rzadko kiedy znajduję ludzi do gry w Soulsy, a co dopiero w kolejną grę tego typu.
ReWorld – gra, która wyglądała bardzo ciekawie, ale w praktyce okazała się bardzo „meh”. Najpierw draftujemy moduły naszego statku kosmicznego, a potem ten statek wyładowujemy na docelowej planecie. Trzeba przy tym pamiętać, że moduły będziemy rozstawiali w kolejności odwrotnej od montażu, więc łatwo można sobie strzelić w kostkę. Logiczna gra, dająca radę, ale nijak nie porywająca.
Meeple Circus – jeden z tytułów, których nabycie rozważałem przed targami. Zagrałem i… nie kupiłem. Nie jest to zła gra, ale jak na swoją cenę po prostu nie daje aż tak wiele funu. Cena jest przy tym uzasadniona – sporo drewna, itp. Po prostu ogólnie nie jest aż tak dobrze, by było warto kupić. Gracze dobierają meeple różnego kształtu i mają z nich ułożyć figury spełniające pewne kryteria – np. meepel stojący na głowie na koniu i podnoszący na swoich nogach słonia. Czy coś w tym stylu ;) Jest to całkiem zabawne, ale „całkiem” to za mało na tym rynku gier.
Majesty – ta gra ma już u nas recenzję ;) Sprawna, sympatyczna, choć nie dorównująca Splendorowi. Polecam.
Bunny Kingdoms – przykład tego, jak z przeciętnej gry da się zrobić coś ciekawszego przez oryginalną tematykę – rozwój królestw królików. W praktyce Bunny Kingdoms to całkowicie abstrakcyjna gra matematyczna oparta na mechanice draftu. Przyjemna, ale nie porywająca. Ale każdy z graczy steruje królestwem malutkich króliczków – i już to wystarczy by wiele osób zaangażować. Dobieramy karty które pozwalają nam na planszy 10x10 dodawać swoje króliki. Zbieramy punkty za połączone królestwa oraz różne bonusy. W miarę sympatyczna, ale tak bardzo nikt nie zwróciłby na nią uwagę, gdyby nie była to „gra o króliczkach”.
Sushi Dice – jeden z pierwszych przetestowanych tytułów i jednocześnie jedyna gra, którą przywiozłem z Essen, Sushi Dice to prosta, ale bardzo sympatyczna gra zręcznościowa, polegająca na budowaniu wieży z kości… używając pałeczek do sushi. Jak będzie za łatwo – to lewą ręką, albo po jednej pałeczce w ręce. Z opcjonalnym rzucaniem swoimi kośćmi w wieże przeciwników.
Zabawna, lekka i tania. Nieco brzydka, ale pomysł robi swoje.
Oprócz gier, w które graliśmy, było też nieco tytułów na które zwróciliśmy uwagę, choć z różnych przyczyn nie udało nam się zagrać.
Small Star Empires – kontrola terytorium w kosmosie. Prosta, całkiem sympatyczna, nawet zastanawiałem się nad zakupem, ale nie była aż tak atrakcyjna.
Uboot – gra kooperacyjna, która zwracała uwagę trójwymiarowym modelem łodzi podwodnej, na której miała się toczyć rozgrywka. Niestety, stanowiska gry zawsze były zapchane i nie udało się jej przetestować.
Cookie Marathon – gra dla dzieci, która wygrywała tęczowojednorożcową maskotką. Sama gra bezmyślna, ale maskotka tak fajna, że pewnie pojawi się jeszcze w paru tytułach.
Space Freaks – jedna z gier, które wyglądały naprawdę ciekawie – kosmiczna strategia z tworzeniem własnych mutantów. Niestety, nie udało nam się załapać na wolne stanowisko.
High Tide – ostatnia gra w którą żałuję, że nie udało nam się zagrać, bo to tak bardzo gra „w polaczka” ;) – zajmowanie dobrych miejsc na plaży. No już widzę polskie home-rules z parawanami!
No dobrze, a jak wyniki targów? Czy przywieźliśmy wiele rzeczy?
Tu, przyznam, byłem nieco zawiedziony. Fakt, nie miałem zaplanowanego jakiegoś wielkiego budżetu, ale w sumie kupiłem tylko jeden tytuł. Znajomi wzięli więcej, ale do dzisiaj rozegraliśmy z nich tylko jeden – i to po moich naciskach. Ani nie było specjalnie wiele okazji (były pewne wyjątki, ale większość stanowisk sprzedawało gry w normalnych cenach), ani też nie było aż tak wiele super gier. Te, które były naprawdę ciekawe, w większości nie były do zakupu na targach, były jedynie demonstracją… To chyba było największe rozczarowanie – wiele do obejrzenia, ale brak czegoś, co faktycznie by złapało za serce i powiedziało „kup mnie, albo nigdy nie będziesz szczęśliwy.”
Jestem jednocześnie zadowolony, że na Essen byłem… I mam wątpliwości, czy chcę to powtórzyć. Było fajnie i ciekawie, ale zabrakło właśnie tego „czegoś”.
Czy warto jechać na Essen? Jako pojedyncze doświadczenie – na pewno, jedź. Czy jest to miejscówka, na której warto bywać co roku. Cóż, tu już się zastanawiam mocniej…