Zaginione Miasta to gra Rainera Knizi. Znaczy to zwykle, że gra to tak naprawdę układanka matematyczna, z fabułą dorzuconą na chybił-trafił i totalnym brakiem klimatu. Tak jest i w tym przypadku, ale czy układanka jest przynajmniej fajna?
Gracze dostają na początek po 8 kart z 60. Karty są w pięciu kolorach, od 2 do 10 w każdym kolorze + trzy karty mnożące wynik. W swojej turze gracz zagrywa kartę (lub odrzuca na planszę, skąd można ją później dobrać) i dobiera jedną w zamian. Karty można zagrywać na 5 kolorowych torach (oddzielnych dla obydwu graczy). Karty mnożące wynik można zagrać tylko na początku toru, kolejne można dokładać wg. zasady „tylko wyższa karta”. Każdy zaczęty tor jest warty na początek -20 punktów, kolejne zagrane karty dodają swoją wartość do toru (jeśli mamy na torze tylko kartę 5, jest on warty -15 punktów, jeśli 5, 9 i 10, jest warty +4 punkty, itp.). Wartości te mnożone są przez bonus z kart mnożników (x2,x3 i x4, w zależności od ilości kart mnożników na torze). Oznacza to, że dany tor może przynieść od -80 do +136 punktów. Dodatkowo każdy tor z 8 lub więcej kartami daje na koniec 20 punktów bonusu.
Gdy skończą się karty, sumuje się punkty, po czym powtarza się grę jeszcze dwa razy. Wygrywa ten, kto na koniec ma w sumie najwięcej punktów.
A, tak w ogóle to gracze są podróżnikami organizującymi ekspedycje do zaginionych miast, odnajdującymi tam skarby i zyskującymi wielką sławę, lub bankrutującymi w wyniku wielkich kosztów wyprawy. Nie, żebym to musiał dodawać, ewidentne z opisu mechaniki, prawda? Nie sposób się pomylić, to gra o szukaniu zaginionych miast w dżungli, górach i głębinach oceanu!
Jak możesz się domyślić z mojego ironizowania, Zaginione Miasta nie zrobiły na mnie zbytniego wrażenia. To gra bardzo, bardzo przeciętna, pozbawiona klimatu, ale i po prostu sucha i mało ekscytująca. Do tego, jak na grę matematyczną, jest potwornie losowa i dobry układ kart na ręce może Cię ustawić na wszystkie trzy partie – wystarczy, że wyciągniesz akurat 4-5 kart w jednym kolorze, do tego dwa mnożniki w tym kolorze.
Graficznie nie jest źle, ale totalny, absolutny brak klimatu gry nie pozwala się cieszyć grafiką czy całkiem sprytnym mechanizmem, polegającym na przybliżaniu docelowego „zaginionego miasta” w miarę wzrostu liczby na karcie w danym kolorze.
Jeśli nie ma nic innego, da się zagrać, ale generalnie odradzam.
Moja ocena: 2/5 – i jest to dość słaba dwójka
O Zaginionych Miastach słyszałam już dawno i wtedy słyszałam nawet przyzwoite opinie na temat tej gry. Wielkie szczęście, że ich nie posłuchałam i gry nie kupiłam. Trafiliśmy na nią w jednej z kawiarni i postanowiliśmy zagrać w to cudo. Reiner Knizia jako projektant trzaska gry na lewo i prawo, niektóre z jego gier bardzo lubię. Ale Zaginione Miasta do nich nie należą.
Tak okrutnie chamsko doczepiona fabuła jest potwornie zniechęcająca. Grając w gry tego typu czuję się jak debil. Nie mam problemu z grywaniem w abstrakcyjne gry i wolę, gdy mi się je takimi podaje, niż gdy mi się wmawia, że jestem odkrywcą i poszukuję skarbów, itp., podczas, gdy to, co naprawdę robię, to działania matematyczne. Strasznie to słabe, a w tym tytule jest to już naprawdę mega żałosne.
Mechanika to trochę bardziej rozbudowany pasjans. Oczywiście miło jest wygrać, ale radocha nie jest zbyt wyrafinowana, bo polega na minimalnej dozie planu i dużej dozie szczęścia w losowaniu kart. To ten sam poziom radości z wygranej, gdy wygrywa się grając kartami „w wojnę”.
Nie mieliśmy chęci na powtórną partię.
Nie jest to gra, którą warto kupić, ale nie jest to też totalne dno. Grałam w gorsze tytuły. Jak gdzieś na nią traficie, to możecie sobie rozegrać, być może komuś się spodoba, a zdecydowaną jej zaletą jest fakt, że jest krótka.
Moja ocena: 2/5
Ostateczna ocena: 2/5
Ilość graczy: 2
Przeciętny czas rozgrywki: ok. 10 minut na partię, x3 wg. instrukcji i jeśli będzie Ci się chciało
Cena: ok. 55 zł