Terror in Meeple City (wydany w poprzedniej edycji jako Rampage) to zręcznościowa gra w której gracze stają się wielkimi potworami, niszczącymi przypadkowe miasto. Fabularnie zdaje się przypominać King of Tokyo, ale tak naprawdę miedzy tymi grami nie ma żadnego porównania. King jest po prostu strasznie abstrakcyjne, realnego „wielkopotworzenia” praktycznie tam nie ma – nie to co Terror, w którym bardzo namacalnie skaczesz na budynek i pożerasz dwa jego piętra, po czym ciskasz ciężarówką strażacką we wrażego potwora, wybijając mu ostatni kieł…
Cały urok Terroru polega na tym, że gra się w niego bardzo fizycznie, na namacalnej, trójwymiarowej planszy, wśród stadionu i sześciu innych czteropiętrowych budynków. Nasz potwór składa się z nóg (okrągły drewniany dysk) i ciała (figurka potwora), a w swojej turze ma do wyboru dwa działania spośród czterech możliwych (można zrobić dwa takie same). Są to ruch, zniszczenie budynku, ciśnięcie ciężarówką i zianie ogniem – i każde z tych działań czujemy bardzo fizycznie.
Gdy chcemy się ruszyć – pstrykamy dysk w docelowe miejsce. (Jak przy okazji trafimy w innego potwora i zrzucimy go z jego dysku – wybijamy mu ząb. Jak wystrzelimy poza plansze – sami tracimy ząb.)
Gdy chcemy zniszczyć budynek, koło którego stoimy – podnosimy główną figurkę naszego potwora, trzymając rękę równolegle do stołu i po prostu wypuszczamy ją na budynek (oby trafił).
Gdy rzucamy ciężarówką – pstrykamy ja z łba naszej bestii, a gdy ziejemy ogniem – robimy to kładąc brodę na bestii, nabierając powietrza i dmuchając.
A, wszystko to musimy robić na siedząco (choć możemy siadać na wolnych krzesłach lub, gdy krzesła są zajęte, na kolanach osób tam siedzących).
Po drodze zżeramy wszystkie piętra budynków pozbawione ludzi (odsłaniając tym samym kolejne), a na koniec naszej tury zżeramy tylu odsłoniętych meepli, ile zostało nam kłów (zaczynamy z sześcioma, a możemy zejść do minimum dwóch).
Punktujemy za zestawy meepli (10 punktów za pełny zestaw), zjedzone piętra (1 punkt), wybite kły konkurencji (2 punkty) oraz za cel specjalny, charakterystyczny dla każdego gracza (np. pacyfista chce zjeść jak najwięcej żołnierzy, a romantyk par: cheerliderka + bohater).
Wspomniane meeple występują w sześciu kolorach: czerwoni bohaterowie, zieloni żołnierze, żółte cheerliderki, niebiescy dziennikarze, szarzy staruszkowie i czarni biznesmeni. Wyglądają na planszy bardzo ładnie, zresztą cała gra jest naprawdę ładna – śliczna, komiksowa grafika z masą zabawnych detali wychwytywanych dopiero po dłuższym kontakcie. Jest z tym tylko jeden problem – wszystkie drewniane elementy są z założenia „gołe”, a gracze dostają dopiero zestaw naklejek do przyklejenia (z dwóch stron) na każdego potwora, każdy samochód i każdego z przeszło stu meepli w grze. Oznacza to ponad godzinę pracy na samo przygotowywanie gry, jednocześnie bezmyślne i wymagające uwagi (żeby nie przykleić czegoś źle). Rozumiem, że robocizna z przyklejeniem tego w produkcji byłaby droga, ale jednak nieco to doskwiera.
Nalepki na razie wydają się trwałe (włączając to ciężarówkę, która po wyjątkowo celnym strzale w dwa potwory skończyła w szklance z wodą), zobaczymy jak będzie po kilkudziesięciu rozgrywkach.
Każdego z naszych potworów charakteryzują trzy cechy – charakter (czyli specjalne warunki zwycięstwa), moc (pozwalająca np. przestawić dysk przed ruchem, albo mieć tak cuchnące łapy, że meeple same przed nami uciekają z budynków) oraz tajną super moc (jednorazowy bonus pozwalający np. wykonać dodatkowe dwie akcje, albo uniknąć wybicia kła i jeszcze oddać). Kart jest sporo, podobnie jak ich kombinacji i choć niektóre z nich są nieco niewyważone (np. bonusowe punkty za wybijanie zębów przeciwników razem z mocami pozwalającymi na łatwiejsze atakowanie na odległość), niespecjalnie to przeszkadza. To gra gdzie droga do celu jest ważniejsza niż sam cel, a popisowe porażki i popisowe sukcesy na równi wywoływały salwy śmiechu wokół całego stołu. Ot, klimat szalonego filmu klasy Z.
Rampage/Terror in Meeple City nie jest grą wybitną. Jest też dość drogawy, choć trzeba przyznać, ze w zamian dostajemy zapas meepli, którym można obdzielić kilka innych gier. Jest natomiast grą dobrą, taką solidną 4+, którą warto mieć w kolekcji choćby jako przykład gry zręcznościowej i fajny przerywnik przed większymi i cięższymi tytułami.
Moja ocena: 4/5 – jest nieco drobnych problemów z grą, od konieczności spędzenia kilkudziesięciu minut na obklejaniu meepli, po pewne problemy ze zrównoważeniem, ale ogólnie solidna czwórka
Terror in Meeple City po usłyszeniu zasady gry sprawia wrażenie gry dla pięciolatków. Bawimy się, rzucamy samochodami po planszy, potworami na budynki, te burzą się spektakularnie, rujnując to, co stoi w okolicy, rozstrzeliwując meeple dookoła, w nieładzie. Jest jedna wielka masakra na planszy. Po każdej turze gracza trochę się porządkuje, bo gracz zabiera ze sobą, tzn. „zjada” piętra budynków i ludzi, więc jest trochę czyściej :) Tak więc początkowo – WTF? Gra dla pięciolatków. Po dłuższym kontakcie z grą widzimy, że… nic się nie zmienia, nadal pozostaje grą dla pięciolatków, ale JAKA TO PRZYJEMNOŚĆ!! Graliśmy zarówno we dwoje, jak i w czworo – zawsze były to osoby w pełni dorosłe i wszyscy mieliśmy niezwykłą frajdę z takiej zabawy.
Największą zaletą gry jest naprawdę duża przyjemność z grania. Bo komponenty są ładne, zabawne, grafiki w uroczym stylu, jest kolorowo, ale nie jarmarcznie. Jest naprawdę bardzo dobrze w tym aspekcie. Poza tym zasady są w miarę proste, szybkie do wyjaśnienia. No a przede wszystkim to naprawdę ogromna frajda – robienie tych wszystkich ruchów, które pozwolą być nam najsilniejszym potworem i finalnie wygrać. Chociaż nie jest to łatwe, muszę powiedzieć, oj, nie jest. Na przykład ja jestem świetna w dobrym burzeniu budynków, ale jednocześnie często meeple wyskakują mi poza planszę. I mam jakiegoś takiego pecha, że na specjalnie dołączonej małej planszy, na której oznacza się ilość wypadniętych poza planszę meepli – zawsze wychodzi na to, że na tym tracę. Ale cóż, gdybyście widzieli jak fajnie rozbryzguje się budynek po całym stole – to jest warte każdej straty ;)
Nie dam jednak grze najwyższej noty. A to dlatego, że, mimo, że lubię w nią grać, ma wady, które mi zbyt przeszkadzają. Otóż niezbyt podoba mi się idea siadania innym graczom na kolana, gdy chce się zrobić swój ruch z innej strony stołu. Jakoś wolę siedzieć na swoim miejscu. Podobnie przeszkadza mi jednak zbyt duży chaos panujący na planszy po zburzeniu i demolce. Wiem, że nie da się tego uniknąć w takiego rodzaju grze, ale po prostu dla mnie to zbyt uciążliwe, żeby dać maksymalną ocenę. Należę też do osób, które bardzo dbają o swoje gry, o to, żeby były równiutko poukładane w swoich pudełeczkach, żeby nigdy nic się nie zgubiło i nie zniszczyło. Dlatego komponenty lądujące w kubku z herbatą przyprawiają mnie o palpitacje. Nie powiem, było to śmieszne, niczym na amerykańskiej komedii typu „Głupi i głupszy”, zaśmiewałam się, aż mnie brzuch bolał. Niemniej jednak jednocześnie ratowałam i osuszałam autobus.
Gra jest droga. Ale nie ma się co dziwić – jest tyle komponentów, że Artur z tydzień siedział i po trochu je obklejał. Poza tym to edycja angielska. Być może polska edycja będzie tańsza, jeżeli się pojawi.
Moja ocena: 4/5
Ostateczna ocena: 4/5
Ilość graczy: 2-4
Przeciętny czas rozgrywki: ok. 30-45 minut, w zależności od liczby graczy
Cena: ok. 160 zł