Adam Kałuża zdobył już dla siebie solidną niszę na rynku polskich planszówek. Jego K2 i Jaskinia były generalnie ciepło przyjęte, zaś Mount Everest można by w gruncie rzeczy uznać za K2 2… Err…  za część drugą gry K2. No! Tak chyba lepiej ;) Jaskinię już mieliśmy okazję recenzować na tych łamach, ja miałem też okazję grać w K2, ale bez Beaty – może kiedyś nadrobimy i również dodamy recenzję.

Wracając jednak do Mount Everest – w grze wcielamy się w przewodników wprowadzających turystów na szczyt Mount Everest i bezpiecznie odstawiających do podnóża. Zabieramy ze sobą namioty niezbędne do rozłożenia obozów, tlen oraz turystów i idziemy w górę. Ruch, podobnie jak w K2 wykonujemy w oparciu o losowo dobierane karty ruchu – na rundę dobieramy ich 6, zagrywamy 3, w kolejnej dobieramy 3 do tych, które zostały nam z poprzedniej rundy, itp. Na początku zaczynamy jedynie z kartami pozwalającymi nam na szybszy lub wolniejszy ruch (często rozróżniany też na płaszczyźnie „góra-dół”, gdzie wspinaczka będzie zwykle trudniejsza niż schodzenie). Dodatkowo w każdej turze gracz, którego karty dają najwięcej punktów wejścia będzie mógł wprawdzie iść pierwszy, ale musi dobrać jeden z trzech odkrytych żetonów utrudnień, które zmniejszają mu ruch o 0 do 2 punktów.

Póki po górze chodzą sami przewodnicy ze sprzętem, szykując i wyposażając bazy, nie ma specjalnego problemu – są oni, w odróżnieniu od K2, nieśmiertelni. Problem pojawia się, gdy targają ze sobą turystów. Ci, występujący w dwóch wersjach – dającej mniej punktów, ale odporniejszej, oraz mniej odpornej, ale oferującej większy zysk – pod wpływem wysokości oraz pogody tracą niestety aklimatyzację, a gdy ta (startująca na bardzo niskim poziomie 3 lub 4 i mogąca spaść nawet o 4 punkty na turę!) dojdzie do zera, turyści giną (co kosztuje Cię punkty ujemne!). Jedynym sposobem na jej odbudowę jest wykorzystywanie kart aklimatyzacji, a te dodajesz do swojej talii jedynie przy wykorzystaniu butli z tlenem, które to butle musisz najpierw przetransportować do obozu.

Gdy pierwszy raz graliśmy w Mount Everest, nie zrozumieliśmy instrukcji (co czyniło grę zarazem łatwiejszą i trudniejszą) i przegraliśmy oboje z kretesem – Beata uśmierciła swoich turystów, ja z obawy o życie moich kilka razy uciekałem spod szczytu). Za drugim razem, po doczytaniu instrukcji ORAZ dodatkowej jej weryfikacji, było już lepiej, choć gra wciąż była dość trudna – i to przy rozgrywce na łatwiejszym zboczu i w lepszej pogodzie. Są bowiem cztery warianty gry – wejście na Mount Everest od dwóch stron, łatwiejszej i trudniejszej, oraz latem i zimą, gdy pogoda jest dużo gorsza.

Co jednak najgorsze – nie było też aż tak ciekawie. Mount Everest wbrew pozorom nie daje Ci aż tak dużej kontroli ani możliwości działania. Jasne, możesz w umiarkowanym stopniu planować wykorzystanie kart, ale czynnik losowy i tak jest tu bardzo znaczący, zwłaszcza przy doborze kart aklimatyzacji. Co jednak chyba najgorsze, Mount Everest de facto potrafi się tak naprawdę skończyć już tak w połowie, no, w dwóch-trzecich rozgrywki. Po prostu w pewnym momencie przewaga jednego z graczy może być na tyle ewidentna, że inni nie mają jak mu jej odebrać i go przegonić. Ponieważ punktuje się tylko za jedno – doprowadzenie turystów na szczyt i bezpieczne ich sprowadzenie – nie ma tu miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji i błyskotliwe zagrania, a zwykły pech może zadecydować o wygranej lub porażce. Może i oddaje to naturę wspinaczki himalajskiej (notabene, horrendalnie niebezpiecznego sportu, umiera 1 na 10 himalaistów!), ale w grze niespecjalnie się sprawdza i odbiera jej nieco emocji. Zdecydowanie lepiej było to rozwiązane w Jaskini, gdzie multum możliwości zdobywania punktów pozwalało jakoś zrównoważyć  rozgrywkę. Sądzę przy tym, że taka korekta byłaby w tej grze łatwa do wprowadzenia, można by np. dać dodatkowe punkty za zdobycie szczytu grupami prowadzonymi przez obydwu przewodników, zużycie najmniejszej ilości tlenu, użycie tylko jednego obozu, itp. Może nie byłoby to idealnie zgodne z duchem sportu, ale za to czyniłoby to rozgrywkę ciekawszą. Nawet K2 był pod tym względem lepszy, gdyż  wejście na każdą kolejną wysokość dodawało tam nam stopniowo więcej punktów.

Graficznie Mount Everest to w zasadzie K2. Plansza, piony,  zasadzie wszystko wygląda tak samo, czyli przyzwoicie, jakościowo, ale bez specjalnych wodotrysków. Nie ma na co narzekać, plansza jest jasna i przejrzysta, materiały dobre, tylko nic też nie porywa. Gorzej natomiast z instrukcją, która nie jest niestety za jasna. Instrukcji do K2 nie czytałem (wyjaśniał mi grę znajomy), natomiast czytałem Jaskinię i tam instrukcja, choć nieco niejasna, była zdecydowanie lepsza niż w Mount Everest.

Podsumowując, ME jest ok, ale po prostu mnie nie porwał. Da się zagrać, ale raczej nie trafi on nigdy na żadną z moich list „polecane gry”. Z duetu K2 i Mount Everest wybrałbym zaś Jaskinię ;)

Moja ocena:  3/5 – dodałbym może 3.5 ale nie robimy połówek

Mam pewien problem z grą Mount Everest. A problem ten dotyczy nie tyle rozgrywki, co zagadnienia natury etycznej. Otóż, mili państwo, w tej grze gramy (czyli robimy sobie zabawę) stykając się nieustannie z cudzą śmiercią. Turysta nie ma dość punktów aklimatyzacji? Sorki, umiera. Nie masz tlenu? Sorki, umiera ci klient. Umiera, odrzucasz jego żeton na stos. O ile akceptowalne są dla mnie walki z potworami w grach fantasy, o ile rozumiem walkę wojenną, gdzie wojsko styka się z innym wojskiem i któraś armia wojskowych wychodzi cało, a inna nie, o tyle nie rozumiem jak można bez drgnienia powieki bawić się w uśmiercanie klientów, normalnych, cywilnych ludzi, którzy idą na Mount Everest. OK, zgadza się, odzwierciedla to realia wspinaczki, ale co z tego? Gra jest dla osób od 10 roku życia. Wybaczcie, ale mam grać z 10-latkiem, któremu np. umrze turysta? „Wiesz, Krzysiu, pamiętasz jak wujek Marek z ciocią Jadzią wchodzili na Giewont? No to tutaj też tacy turyści wchodzą, tylko że na większą górę. Ale sorki, właśnie ich zabiłeś, bo ci zabrakło tlenu dla nich”. Makabra. Nie jestem przekonana, czy tworząc taką grę ma się na pewno równo pod sufitem. Może wymyśliłabym np. grę „Smoleńsk”? Byłaby w sam raz, taka świetna by była przy niej zabawa, a wszyscy by się jarali jaka niesamowita i klimatyczna gra… Słowo daję, tematyka Mount Everestu jest dla mnie lekko chora.

To by było na tyle odnośnie kwestii etycznych. Poza nimi gra jest całkiem przyzwoita. Dość trudna, i w tym wypadku również uważam, że 10-latek jest za młody, by grać w tak trudną grę. Daje za mało możliwości zdobywania punktów, tak jak napisał Artur. Przez to nie ma się specjalnej ochoty, by do końca rozgrywki robić jeszcze jakieś rzeczy, kombinować, działać – bo po prostu w pewnym momencie wiadomo, że już się nie zdobędzie żadnych punktów, więc nie ma co się starać.

Jednocześnie jest coś takiego w tej grze, co nie pozwala mi jej całkowicie odrzucić, ani potraktować zbyt obojętnie. Jest całkiem fajna. Instrukcja jest w pewnych miejscach nie dość jasna, ale generalnie zasady nie są nadmiernie skomplikowane. Jest trochę główkowania nad strategią, za każdym razem trzeba dobrze przemyśleć kolejny ruch, bo jego konsekwencje mogą być takie, że się uśmierci wspomnianego wcześniej wujka Marka i ciocię Jadzię.

Pod żadnym pozorem nie zagrałabym w Mount Everest z dzieckiem młodszym niż 16 lat, ale w gronie dorosłych chętnie do niej jeszcze zasiądę.

Moja ocena: 4/5

Mount Everest

 

Ostateczna ocena: 3,5/5

Ilość graczy: 2-5

Przeciętny czas rozgrywki: ok. 60-90 minut

Cena: ok. 120 zł

Grę możesz kupić np. tutaj

Dziękujemy wydawnictwu Rebel za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

Grających świąt!
Recenzja: Stupromilowy biznes